Do niecodziennego odkrycia doszło w Muzeum Ziemi Sejneńskiej. Pomiędzy starymi książkami, w jednej z nich (w środku) znajdował się cienki, zapisany zeszyt. Jak się po chwili okazało to oryginał zaginionego opowiadania poety, harcerza, sejnianina Józefa Jasionowskiego z 1937 r. Autor napisał powieść pt. "Opowieści niezwykłe" w Warszawie.
Treść powieści opublikowanej na stronie Muzeum Ziemi Sejneńskiej:
Mieszkałem w lokalu kasy pogrzebowej, a właściwie zajmowałem złączony z nią wspólnymi drzwiami mały pokoik.
Mieszkanko to mieściło się w odrapanej zębami czasu kamiennej, pamiętające dobrze zamierzchłe średniowiecze w dzielnicy t.zw. „Stare Miasto”. Pierwszy raz (nie należy niniejsza wzmianka- zdanie nie do odczytania- charakterystyczne) ujrzałem swoją siedzibę godzinie północnej, symbolizującej początek panowania wszelakiego gatunku zjaw i demonów.
Przyczepiona do muru obok wypełnionej mrokiem niszy bramy, trójgroniasta latarnia, cedziła wyrzniętą żółtym skrętem światła cyfrę 13, pod spodem której widniała cienkiem, drobnymi literami, tu i ówdzie zatartemi szarym iłem nagęszczonej warstwy pyłu nazwa: Piwna.
Już brama wzbudziła we mnie pewne uczucie grozy, uczucie które i teraz wzrasta, z którem ulegałem zawsze ilekroć zmuszony byłem przestąpić jej próg.
Próg ten, który zresztą jest nieokreślony, gdyż kamienie stanowiące go uzupełniają wzajemnie nierównemi kątami boków z wszestkimi innemi, tworząc chrapowy szlak na kształt jaszczura wypełzającego z ciasnego podwórka- ciemną gardziel otwarcie przebitego na całą grubość muru trzypiętrowej kamienicy i zamykającego niewidocznymy odnogami w bruku nieco szerszej ulicy, napawał mnie niczem niewytłumaczoną nieufnością.
Jak więc rzekłem w zakończeniu owej czeluści o półokrągłym sklepieniu tkwiła owa fatalna, z drewnianych bierwion, brama.
Przepołowiona pionowo na grube płaty skrzydeł, z których każde wsparte bocznemi stronami olbrzymie guzy zawiasów, rysowała się wewnątrz jak żelaznym rozlistwieniem, pokryta rojem stożkowatych- gwoździ, w kilku miejscach ujęta niesymetrycznie kawałkami stalowych sztab, wciśnięty w drzewo brylastemi śrubami, sprawiała wrażenie niesamowite.
Bałem się jej, a nawet przyznam się, że właśnie z tego powodu ograniczyłem swoje wymagania zacieśniając jak zakres do potrzeb najniezbędniejszych.
Unikałem przykrego momentu skłębionego i przytłaczającego strachu oraz przewidzianego dziwnie przeczuloną intuicję faktu, który jednak z dokładną systematycznością nadchodził. Nadchodził nieubłaganie i stanowczo. Wiedziałem o tem, a mimo to byłem nieustępliwy. Czekałem.
I o to co mi się przytrafiło, kiedy spętany mimowolną naturą przekory, stałem się ofiarą okropnej pułapki zastawionej przez demona dusz. Przechodząc późnym, gwieździstym wieczorem jak zwykle z pewnym drżeniem serca przez owe miejsce nienawistne, wyobraziłem nieraz, iż bruk ugina mi się zlekka pod nogami.
-Tak zapadłem już po kolana i dostrzegłem jak zwolna wygięty obszar kamieni tworzy rodzaj zagłębienia, w które właśnie pogrążałem się coraz bardziej.
Bezgraniczne przerażenie lodowatym językiem paraliżu ścisnęło mój umysł, że zamarłem i w bezwładzie z przeczuciem tylko chorobliwej konieczności przeznaczenia tonąłem. Tonąłem w kamiennej ruchomej masie.
Kiedy wzrok mój znalazł się na poziomie progu, a stopy dotknęły czegoś twardego, rozigrane kamienie powróciły mniej więcej na poprzednie swoje miejsce wyrównujące powierzchnię, najbliższe zaś zacisnęły się wokół mojej głowy ze wszystkich stron.
W Ciągu krótkiego mgnienia, które potem nastąpiło, spostrzegłem swą pomyłkę. Drżąca, blada poświata melancholijnego księżyca zamigotała skośnym słupem po czerepach, ludzkich czerepach pokrytych kamienną łuską.
I naraz stężały mi członki jakgdyby wciśnięte w jakieś zgóry skonstruowane zagłębienia.
Duszę ogarnęła czarna jak heban noc,- i stałem się podobny innym kamieniem. Żywym kamieniem!
Zdawałem sobie całkowicie sprawę z mojej bezmocy i straszliwości położenia... Odległy, przeciągły skrzyp, graniczący z ciężkim, ostrym, zgrzypiącym poświstem przeszył mi uczy...
brama zamknęła się.
Przewrażliwiona sieć nerwów pokrywających czaszkę, wyczuła przez cięką łupinę granitu zimne dotknięcie stali...
Nade mną trwały w jakiejś świętej „z upiornej ciszy przeklęte wrota.
Rozpacz, na której określenie nie mogą się zdobyć, gdyż istotne zrozumienie jej sprawiło by zbyt dużo trudności w interpretacji czytelnikowi, jednakże postaram się o jak najmożliwsze odbicie tego kompleksu uczuć choć w przybliżeniu: było to coś, co przypominałoby połączenie świadomości szalonej grozy i zapadłego w najdrobniejszą komórkę jaźni,- lęku z nieuchwytnym dalekim promykiem tęsknoty do straconego bezpowrotnie życia, przenikała głuchym cierpieniem cały mój intelekt.
W tym to poczuciu pozostawałem trzy dni i trzy noce.
Brama zawierała się i otwierała wypuszczając sznury kroków
przesuwających obu kierunkach.
… Nie jedna stopa, obuta w twardy kamień gniotła bezwiednie moją podwójną, grań i kościstą skorupę, pod któremi przecież cierpiałem wycieńczony głodem mózg, siedlisko rozpaczliwie nurtujących myśli człowieka.
Człowieka straconego, niemogącego najmniejszym znakiem zdradzić swą obecność, celem nawiązania kontakty ze światem zewnętrznym.
Czyż mogły wyniknąć w umysłach codziennych ludzi jakiekolwiekbądź podejrzenia w istnienie imitacji straszliwego bruku?-. Ludzi z kaprawego tłumu, goniącego w zaciekłej walce, w przebiegłej: chytrej rywalizacji, i w oziębłym sobkostwie chciwości- po chleb?
Żywcem pogrzebany!
…............................................................................................................................................................
Po pewnym czasie męka moja, której początkowy stopień napięcia dochodził prawie do utraty pamięci na przeciąg jak mi się zdawało kilku godzin, przeszła po trzech dniach w stan błogiej rezygnacii i zupełnego wyczerpania.
Ukojna słodycz bezopornego bytu omotała tryskające ostatnim, słabym płomykiem nadziei myśli i zapadłem w czarujące odrętwienie, z podłoża którego
tliła iskierka bezwzględnej konieczności zmiany, zmiany- choćby nawet w perspektywie śmierci.
W tym to zjawisku, które można by nazwać snem, gdyby nie niezaprzeczone najsubtelniejsze odczucie prawdy realnej do uszu moich, obłożonych czemś, co mi zdawało być niezmiernie grubą kotarą przecisną się brzęk, jak i wydają prysk tłuczonego szkła, i
wtedy oparcie na którym stałem- znagła uchyliło się.
Teraz nastąpił ów niezwykły manewr którego specyficzny podrzut pozostanie mi w pamięci do końca życia:
Ciało, pędem własnego ciężaru ześlizgnęło się gwałtownie i dostosowując się do nieznanej formy łożyska, silnym wgnieceniem zakreśliło łuk w ten sposób, że zostałem wyrzucony nogami w górę, przegrywając z trzaskiem, niedostępnym zmysłom słuch zwykłego śmiertelnika, pewnie lekki opór.
Siedziałem na bruku ulicy spowitejmi cieniami nocy...
Seledynowo-trupi poblask księżycowej jaśni opadał na mury kamienicy o barwie popielatej- ukazując mroczną w górnej części podkowę olbrzymiej niszy...
Przede mną skryła linjami stalowych sztab, sześciokątnemi
węzłami śrub i wypukłym sitem gwoździ- brama, obok niej zaś
pogięta, ślepa, z potłuczonymi wewnątrz kawałkami szkła,
trójgraniasta latarnia. Z poskręcanych jaj blaszek odczytałem w księżycowym świetle liczbę 13, a noc spodem nazwę: Piwna.
Obłędnym wzrokiem pociągnąłem po błyszczących martwą poświatę kapulkach piekielnego progu dostrzegając ohydną jasną plamkę, gdzie pod znanym skrawkiem kamienia
tkwiła nowa ofiara, ofiara bezwzględnego przymusu
ukrytych, przepełniających swą władzą całą ziemię sił.
Rozpierany wzmagającą się coraz głębiej mi w
piersiach bolesną, bezsilnością obawiając się od napadów śmiertelnego
strachu z czołem zroszonym perłami zimnego potu oddaliłem się,
jak świadomy zbrodni od miejsca tajemniczej kaźni.
Kryłem się, w tej dziwnej ucieczce przed niecnanem
za czarnemi załomami występami prastarych kamienien z stanowczym
przeświadczeniem nieugiętej woli, że nie powrócę już tam nigdy.
Warszawa 13 V 37r.
Przyczepiona do muru obok wypełnionej mrokiem niszy bramy, trójgroniasta latarnia, cedziła wyrzniętą żółtym skrętem światła cyfrę 13, pod spodem której widniała cienkiem, drobnymi literami, tu i ówdzie zatartemi szarym iłem nagęszczonej warstwy pyłu nazwa: Piwna.
Już brama wzbudziła we mnie pewne uczucie grozy, uczucie które i teraz wzrasta, z którem ulegałem zawsze ilekroć zmuszony byłem przestąpić jej próg.
Próg ten, który zresztą jest nieokreślony, gdyż kamienie stanowiące go uzupełniają wzajemnie nierównemi kątami boków z wszestkimi innemi, tworząc chrapowy szlak na kształt jaszczura wypełzającego z ciasnego podwórka- ciemną gardziel otwarcie przebitego na całą grubość muru trzypiętrowej kamienicy i zamykającego niewidocznymy odnogami w bruku nieco szerszej ulicy, napawał mnie niczem niewytłumaczoną nieufnością.
Jak więc rzekłem w zakończeniu owej czeluści o półokrągłym sklepieniu tkwiła owa fatalna, z drewnianych bierwion, brama.
Przepołowiona pionowo na grube płaty skrzydeł, z których każde wsparte bocznemi stronami olbrzymie guzy zawiasów, rysowała się wewnątrz jak żelaznym rozlistwieniem, pokryta rojem stożkowatych- gwoździ, w kilku miejscach ujęta niesymetrycznie kawałkami stalowych sztab, wciśnięty w drzewo brylastemi śrubami, sprawiała wrażenie niesamowite.
Bałem się jej, a nawet przyznam się, że właśnie z tego powodu ograniczyłem swoje wymagania zacieśniając jak zakres do potrzeb najniezbędniejszych.
Unikałem przykrego momentu skłębionego i przytłaczającego strachu oraz przewidzianego dziwnie przeczuloną intuicję faktu, który jednak z dokładną systematycznością nadchodził. Nadchodził nieubłaganie i stanowczo. Wiedziałem o tem, a mimo to byłem nieustępliwy. Czekałem.
I o to co mi się przytrafiło, kiedy spętany mimowolną naturą przekory, stałem się ofiarą okropnej pułapki zastawionej przez demona dusz. Przechodząc późnym, gwieździstym wieczorem jak zwykle z pewnym drżeniem serca przez owe miejsce nienawistne, wyobraziłem nieraz, iż bruk ugina mi się zlekka pod nogami.
-Tak zapadłem już po kolana i dostrzegłem jak zwolna wygięty obszar kamieni tworzy rodzaj zagłębienia, w które właśnie pogrążałem się coraz bardziej.
Bezgraniczne przerażenie lodowatym językiem paraliżu ścisnęło mój umysł, że zamarłem i w bezwładzie z przeczuciem tylko chorobliwej konieczności przeznaczenia tonąłem. Tonąłem w kamiennej ruchomej masie.
Kiedy wzrok mój znalazł się na poziomie progu, a stopy dotknęły czegoś twardego, rozigrane kamienie powróciły mniej więcej na poprzednie swoje miejsce wyrównujące powierzchnię, najbliższe zaś zacisnęły się wokół mojej głowy ze wszystkich stron.
W Ciągu krótkiego mgnienia, które potem nastąpiło, spostrzegłem swą pomyłkę. Drżąca, blada poświata melancholijnego księżyca zamigotała skośnym słupem po czerepach, ludzkich czerepach pokrytych kamienną łuską.
I naraz stężały mi członki jakgdyby wciśnięte w jakieś zgóry skonstruowane zagłębienia.
Duszę ogarnęła czarna jak heban noc,- i stałem się podobny innym kamieniem. Żywym kamieniem!
Zdawałem sobie całkowicie sprawę z mojej bezmocy i straszliwości położenia... Odległy, przeciągły skrzyp, graniczący z ciężkim, ostrym, zgrzypiącym poświstem przeszył mi uczy...
brama zamknęła się.
Przewrażliwiona sieć nerwów pokrywających czaszkę, wyczuła przez cięką łupinę granitu zimne dotknięcie stali...
Nade mną trwały w jakiejś świętej „z upiornej ciszy przeklęte wrota.
Rozpacz, na której określenie nie mogą się zdobyć, gdyż istotne zrozumienie jej sprawiło by zbyt dużo trudności w interpretacji czytelnikowi, jednakże postaram się o jak najmożliwsze odbicie tego kompleksu uczuć choć w przybliżeniu: było to coś, co przypominałoby połączenie świadomości szalonej grozy i zapadłego w najdrobniejszą komórkę jaźni,- lęku z nieuchwytnym dalekim promykiem tęsknoty do straconego bezpowrotnie życia, przenikała głuchym cierpieniem cały mój intelekt.
W tym to poczuciu pozostawałem trzy dni i trzy noce. Brama zawierała się i otwierała wypuszczając sznury kroków przesuwających obu kierunkach.
... Nie jedna stopa, obuta w twardy kamień gniotła bezwiednie moją podwójną, grań i kościstą skorupę, pod któremi przecież cierpiałem wycieńczony głodem mózg, siedlisko rozpaczliwie nurtujących myśli człowieka. Człowieka straconego, niemogącego najmniejszym znakiem zdradzić swą obecność, celem nawiązania kontakty ze światem zewnętrznym.
Czyż mogły wyniknąć w umysłach codziennych ludzi jakiekolwiekbądź podejrzenia w istnienie imitacji straszliwego bruku?-. Ludzi z kaprawego tłumu, goniącego w zaciekłej walce, w przebiegłej: chytrej rywalizacji, i w oziębłym sobkostwie chciwości- po chleb?
Żywcem pogrzebany!
…............................................................................................................................................................
Po pewnym czasie męka moja, której początkowy stopień napięcia dochodził prawie do utraty pamięci na przeciąg jak mi się zdawało kilku godzin, przeszła po trzech dniach w stan błogiej rezygnacii i zupełnego wyczerpania.
Ukojna słodycz bezopornego bytu omotała tryskające ostatnim, słabym płomykiem nadziei myśli i zapadłem w czarujące odrętwienie, z podłoża którego tliła iskierka bezwzględnej konieczności zmiany, zmiany- choćby nawet w perspektywie śmierci.
W tym to zjawisku, które można by nazwać snem, gdyby nie niezaprzeczone najsubtelniejsze odczucie prawdy realnej do uszu moich, obłożonych czemś, co mi zdawało być niezmiernie grubą kotarą przecisną się brzęk, jak i wydają prysk tłuczonego szkła, i wtedy oparcie na którym stałem- znagła uchyliło się.
Teraz nastąpił ów niezwykły manewr którego specyficzny podrzut pozostanie mi w pamięci do końca życia:
Ciało, pędem własnego ciężaru ześlizgnęło się gwałtownie i dostosowując się do nieznanej formy łożyska, silnym wgnieceniem zakreśliło łuk w ten sposób, że zostałem wyrzucony nogami w górę, przegrywając z trzaskiem, niedostępnym zmysłom słuch zwykłego śmiertelnika, pewnie lekki opór.
Siedziałem na bruku ulicy spowitejmi cieniami nocy...
Seledynowo-trupi poblask księżycowej jaśni opadał na mury kamienicy o barwie popielatej- ukazując mroczną w górnej części podkowę olbrzymiej niszy...
Przede mną skryła linjami stalowych sztab, sześciokątnemi węzłami śrub i wypukłym sitem gwoździ- brama, obok niej zaś pogięta, ślepa, z potłuczonymi wewnątrz kawałkami szkła, trójgraniasta latarnia. Z poskręcanych jaj blaszek odczytałem w księżycowym świetle liczbę 13, a noc spodem nazwę: Piwna.
Obłędnym wzrokiem pociągnąłem po błyszczących martwą poświatę kapulkach piekielnego progu dostrzegając ohydną jasną plamkę, gdzie pod znanym skrawkiem kamienia tkwiła nowa ofiara, ofiara bezwzględnego przymusu ukrytych, przepełniających swą władzą całą ziemię sił.
Rozpierany wzmagającą się coraz głębiej mi w piersiach bolesną, bezsilnością obawiając się od napadów śmiertelnego strachu z czołem zroszonym perłami zimnego potu oddaliłem się, jak świadomy zbrodni od miejsca tajemniczej kaźni.
Kryłem się, w tej dziwnej ucieczce przed niecnanem a czarnemi załomami występami prastarych kamienien z stanowczym przeświadczeniem nieugiętej woli, że nie powrócę już tam nigdy.
Warszawa 13 V 37 r.
Projekt jest realizowany przy współpracy z Urzędem Marszałkowskim w Białymstoku w ramach promocji Województwa Podlaskiego.
Napisz komentarz
Komentarze